Blog jako archiwum wydarzeń i przestrzeń wymiany doświadczeń
Imię "Dōtai" (道太) używane przez osobę praktykującą Zen można rozłożyć na jego komponenty kanji, aby zrozumieć jego głębsze znaczenie w kontekście buddyzmu. Kanji "道" (Dō) oznacza "ścieżkę" lub "drogę" i często jest używane do oznaczania duchowej ścieżki lub drogi do oświecenia w Zen. Kanji "太" (Tai) oznacza "wielki" lub "duży."
Kiedy są one połączone, "道太" (Dōtai) można interpretować jako "Wielka Ścieżka" lub "Ścieżka Wielkości," co jest zgodne z naciskiem buddyzmu Zen na podążanie ścieżką do oświecenia z dużym poświęceniem i wglądem.
W buddyzmie Zen imiona takie jak Dōtai są zazwyczaj nadawane jako imiona dharmy (法名, hōmyō), które są wybierane, aby odzwierciedlać duchową podróż praktykującego lub cechy, które aspiruje on ucieleśniać. Imiona te są często komponowane z znaków znajdujących się w sutrach buddyjskich i mają na celu inspirowanie oraz przypominanie praktykującemu o jego duchowych celach.
Dorota otrzymała imię Dotai od Roshiego Shodo Harady podczas ceremonii Jukai, które odbyło się w klasztorze Hokuozan Sogenji w Niemczech w czerwcu 2021 roku
Co znaczy "zająć się zen" i jak do tego podejść.
Jak
głosi stare przysłowie, „nie taki diabeł straszny, jak go malują”. A mówiąc
serio, wszystko jest kwestią akceptacji oraz odpowiedniej organizacji.
Pamiętam, że spytałam kiedyś Alexandra o to, jak zająć się zen na poważnie.
Spojrzał, jak mi się wtedy wydało, srogo i odpowiedział: jesteś wolnym człowiekiem,
niezależną kobietą, więc
po prostu się tym zajmij. Proste! Było to trochę jak grom z
jasnego nieba.
Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że aby iść tą drogą wcale nie trzeba
robić jakiejś wielkiej rewolucji w życiu, wystarczy dostosować praktykę do
swojego rytmu, do codziennych potrzeb i zajęć. Z czasem przekonałam się, że tak
naprawdę nie jest ważne czy zen dostosowujesz do codzienności czy codzienność
do zen. To
się po prostu zaciera, w naturalny sposób.
Ale od początku! Nie da się ukryć, że na tym wczesnym etapie narzuciłam sobie
pewien rygor, jednak bez jakiejś specjalnej przesady – po prostu na miarę sił.
Generalnie, był to dla mnie okres wyciszenia, eliminacji różnych bodźców,
takich jak telewizja (mam z nią właściwie do dzisiaj nie po drodze, i jest mi z
tym całkiem dobrze), książki, muzyka, prasa, Internet, a także ograniczenia
kontaktów towarzyskich. Krótko mówiąc rozstałam się na jakiś czas z tym
wszystkim, czego miałam chyba w nadmiarze. Ważny stał się za to ruch na świeżym
powietrzu. Były to głównie wzmożone spacery tylko w tzw. własnej przytomności
oraz umiarkowane bieganie w duecie, gdyż tak było zdecydowanie łatwiej.
Siedzenie w zen natomiast zaczęłam od 10 minut, aby przyzwyczaić ciało do
określonej pozycji i nabrać niezbędnej systematyczności. Łapałam 2–3 takie
chwile dziennie. Było to zwykle po obiedzie i koło godziny 19.00, bo wtedy
jeszcze byłam w miarę przytomna po całym dniu pracy i domowej krzątaninie.
Przynajmniej rok trwało zanim nauczyłam się siedzieć 25-30 minut bez przerwy, a
wiec tyle ile mniej więcej trwa jedna runda. To był moment, kiedy poczułam, że
zazen z jakąś grupą miałby sens. Rozpoczęłam więc coniedzielną, dwugodzinną
medytację w szczecińskim ośrodku One Drop Zen, w którym nauczycielem jest Roshi
Shodo Harada z Japonii. Tu organizowane są również co trzy miesiące tzw.
minisesshiny sobotnio-niedzielne, w których regularnie zaczęłam brać udział. I
to właściwie przypieczętowało moją intensywną praktykę.
Jak więc wygląda ona teraz? W
formalnej medytacji jestem zasadniczo codziennie, choć zdarzają się oczywiście
dni, w których z różnych powodów nie mogę jej odbyć. Generalnie godzin
siedzenia nie traktuję sztywno. Z reguły jest to czas między 19.00 a 23.00.
Wtedy zwykle wygospodarowuję dwie godziny na zazen, czasami z dłuższymi
przerwami, przeznaczonymi np. na rozwieszenie prania, pogadanie z sąsiadką czy
odebranie telefonu. Lubię pospać, więc nie zrywam się o świcie żeby medytować.
Mam ten komfort, że od pracy dzieli mnie dystans niecałych czterech kilometrów.
Od dobrych pięciu lat przemierzam go pieszo w jedną i drugą stronę. To jest moja
poranna praktyka (kinhin) ćwiczenia obecności w ruchu. Kontynuuję ją też w
ciągu dnia wstając kilkakrotnie od biurka, aby pokrążyć chwilę po muzealnym
magazynie wypełnionym zabytkami archeologicznymi z różnych epok. Przyznam się,
że na początku było to całkiem zabawne, bo czułam się niczym na więziennym
spacerniaku. Ale wracając do sedna sprawy, obecność staram się utrzymywać
również przy wykonywaniu mniej lub bardziej zwykłych czynności życiowych,
takich jak: mycie zębów, sprzątanie, jedzenie, słuchanie muzyki, oglądanie
filmu, rozmowa czy odpoczynek, który lubię realizować często z pozycji
ulubionej kanapy. Kieruje wtedy wzrok w stronę kwiatów na parapecie, czy koron
drzew za oknem, jednak tak naprawdę nie skupiam się na nich, nie patrzę na nie,
ale tak jakby do środka siebie. Można powiedzieć: po prostu tylko leżę. W ten
sposób staram się traktować każdą swoją aktywność. Początkowo może się to
wydawać trudne, ale przy pewnej dozie uporu i systematyczności jest jak
najbardziej możliwe.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć słowa dwóch wielkich nauczycieli na temat
praktyki zen. Bodhidharma w
jednej ze swoich mów powiedział tak: Nie
myślenie o niczym stanowi czan. Kiedy to zrozumiesz, wtedy chodzenie, stanie,
siedzenie i leżenie, dokładnie wszystko, co robisz, będzie czan.
Słynny Lin-chi z kolei
wyraził to tak: Kiedy jestem głodny, jem moje pożywienie, kiedy jestem śpiący zamykam oczy; głupcy się ze mnie śmieją , ludzie mądrzy – rozumieją.
Co "daje" praktyka zen?
W tym
nieco zabawnym pytaniu skrywa się oczywiście kwestia dotycząca „namacalnych”
efektów praktyki zen. Jak zdążyłam się przekonać, to duchowe ćwiczenie
polegające na pracy ze świadomością wpływa na moje postrzeganie życia,
a więc i zachowanie. I jest to na pewno proces, który zachodzi wraz z
pogłębianiem medytacji. Co jakiś czas pojawiają się momenty, w których
uświadamiam sobie, że można na różne sprawy spoglądać inaczej niż to robiłam
dotychczas. W tym „inaczej” chodzi tak naprawdę o to słynne buddyjskie szersze
widzenie. W codziennym funkcjonowaniu to ono pomaga się rozluźnić, uspokoić,
skupić na rozwiązaniach (jest ich zazwyczaj kilka), a nie na mocnym przeżywaniu
samego problemu. Nazywam to miękkim lądowaniem.
Tę silniejszą wewnętrzną równowagę odczuwam w prywatnych i zawodowych kontaktach, w relacji z bliskimi, znajomymi czy obcymi ludźmi. Po prostu mam mniej lęku, a także złości na różne tematy. Na przykład nie wpadam po pracy do domu jak bomba, w rozżaleniu na świat, że muszę ogarnąć „rzeczywistość”. Zajęć domowych nie traktuję jako zła koniecznego, tylko jako nieodłączny element praktyki, pomagający w skupieniu umysłu. Robię to co należy z zaangażowaniem i uwagą. Kiedy jestem zmęczona idę odpocząć, a pewne sprawy odkładam na później. Proszę o pomoc gdy sobie z czymś nie radzę. I przede wszystkim nie robię nic do upadłego czy ponad własne siły. Co nie oznacza, że mam ich jakoś specjalnie mało, bo niekiedy podejmuję się takich działań, które wcześniej nie przyszłyby mi do głowy. Kiedy istnieje taka potrzeba biorę się chociażby za odmalowanie pokoju, odnowienie jakiegoś mebla czy położenie kawałka elektrycznego kabla w ścianie.
Muszę przyznać, że po 25 latach zmieniłam też podejście do aktywności zawodowej. To było jedno z moich tzw. olśnieniem. Powiedziałam sobie w pewnej chwili tak: pracuje się w pracy, a w domu żyje życiem domowym. W efekcie pozbyłam się biurka, krzesła oraz dużej części książek naukowych – wszystko to przemieściłam do firmy, gdzie nadal dobrze mi służy. I nie chodzi tu o odpuszczenie czegokolwiek, ale o znalezienie właściwej równowagi między jedną sferą życia a drugą.
Odnośnie rzeczy, to całkiem niedawno odkryłam, że wiele z tego co mam materialnego nie jest mi po prostu potrzebne. W ogóle gromadzenie przedmiotów ponad to co konieczne wydało mi się wyjątkowo absurdalne. Bez cienia żalu i wątpliwości usunęłam więc nadmiar. I nie była to tylko jednorazowa akcja, cyklicznie staram się robić przegląd dobytku, pod kątem: co oddać a co wyrzucić. Jednocześnie kieruję się zasadą kupowania tego co niezbędne w danej chwili, a nie, że może się kiedyś przydać. Muszę też przyznać, że zmieniły się także diametralnie moje upodobania kulinarne. Jakoś tak w naturalny sposób przestałam jeść mięso. Przestało mi ono po prostu smakować. Zresztą uświadomiłam jak wspaniała może być kuchnia bezmięsna, pełna różnorodnych smaków i zapachów, pożywna i zdrowa. Ale to jest oczywiście dłuższy temat, może dobry na jakiś kolejny wpis?
Wracając jeszcze do kwestii równowagi wewnętrznej. To, że wraz z nabieraniem doświadczenia w praktyce zyskuję coraz większy spokój mogłam się przekonać oglądając któregoś dnia film akcji, z dość drastycznymi scenami. Zwykle nie potrafiłam usiedzieć na miejscu spokojnie. Tym razem jednak nie uciekałam do łazienki ze strachu, żeby nie widzieć i nie słyszeć, tylko pozostałam na miejscu i oglądałam zdecydowanie mniej emocjonalnie. Dzisiaj widzę jasno, że to co się dzieje na ekranie nie jest realne. Tak naprawdę nie ma zagrożenia, i reagowanie nadmiernym strachem nie jest uzasadnione.
Na
koniec pozwolę sobie na, z lekka, anegdotyczny ton. Muszę mianowicie przyznać,
że od dłuższego już czasu mam jakiś taki fajny luz związany z wydawaniem
pieniędzy. Zauważyłam bowiem wyraźnie pewną interesującą prawidłowość. Otóż
kaska nawet jeśli odpływa z jakiegoś powodu w większej ilości, to za jakiś czas
przypływa znowu – też z jakiejś przyczyny, i niekiedy wręcz niespodziewanie.
Odpływa, przypływa, i tak w kółko. Czy warto więc się zamartwiać? Ja uważam, że
nie!
Opublikowane na łamach bloga "Wszystko jedno" https://wszystkojedno.org/
Dotai Daishi Dorota Kozłowska
świecka uczennica Roshiego Shodo Harady, archeolog, muzealnik, w praktyce zen od dziesięciu lat